Celów osobowych oraz informacji o weapon cache w dystrykcie Gelan było dość sporo, jednak to my nie mieliśmy zbyt wielkich możliwości na wykonywanie operacji. Głównym utrudnieniem był brak dostępu do śmigłowców. W PKW były cztery śmigłowce Mi-17, które z różnymi zadaniami latały praktycznie non stop. Aby dostać amerykańskie helikoptery do przerzutu, należało złożyć zapotrzebowanie czasami nawet o dwa tygodnie wcześniej. Było to całkiem bez sensu, gdyż często informacja o tym, że cel jest na obiekcie, mogła przyjść w każdej chwili.
Jeśli cel nie był jakąś ważną figurą w ciągu dowodzenia talibskiej siatki i nie znajdował się na liście celów priorytetowych (JPEL – Joint Prioritized Effect List), to dostanie amerykańskich śmigieł graniczyło z cudem. Pierwszy cel z listy JPEL udało się złapać ekipie z Ghazni 22 września. Na podstawie informacji zebranych i dostarczonych przez polską komórkę wywiadu wojskowego TF-50 przeprowadził dużą operację zakończoną schwytaniem trzeciego najbardziej poszukiwanego celu osobowego w prowincji Ghazni – Mullaha Mohammada D. Warto podkreślić, że był to pierwszy cel z listy JPEL zatrzymany w Afganistanie przez polski Task Force. Pace w Ghazni było łatwiej zorganizować operację, gdyż mieli wszystko na miejscu, czyli wywiad, śmigła i ludzi podejmujących decyzje. My natomiast mimo pewnych utrudnień również zrealizowaliśmy wiele ciekawych robót. W naszym rejonie były miejsca, w których mogliśmy zawsze liczyć na ich mieszkańców.
Prawie wszystkie miejscowości w dolinie Roshana (inne nazwy tego miejsca to Rashana, Rasna i Rasana), Moqur czy Nabarhu to miejsca, w których talibowie zawsze witali lub żegnali nas ostrzałem. Do Nabarhu lataliśmy kilkukrotnie. Po kilku latach po tej misji spotkałem się z pilotami Mi-17, którzy wtedy nas wozili. Wspominaliśmy VII zmianę. Jeden z nich powiedział, że nigdy nie zapomni tego jebanego Nabarhu. Zatem nie tylko nam zapadła w pamięć nazwa tej wioski. W jednej z operacji typu Cordon And Search (otoczyć i przeszukać) w Nabarhu właśnie byłem członkiem roof teamu.
Duży obiekt zdobyliśmy nad ranem. Dokładne przeszukanie zajęło sporo czasu i gdy się rozwidniło, z sąsiedztwa ktoś nas zauważył. Musiałem bardzo mocno wtulić się w glinę płaskiego dachu, bo pociski, świszcząc i furkocząc, przelatywały tuż nad moimi plecami. Po kilku minutach dało się usłyszeć, że ostrzał prowadzą do nas z kilku lokalizacji, ale nie sposób było ustalić, skąd dokładnie. Ground Force Commander zdecydował, żeby wypuścić z obiektu jedną sekcję, aby znalazła i uciszyła te karabiny. M., Krycha, Łasuch, Wodzu, Z. i Sopel wyszli na wąskie uliczki wioski i skierowali się tam, skąd dochodziły odgłosy prowadzonego ostrzału z AK. Po kilku minutach dało się rozpoznać odgłosy wystrzałów HK 416. Dwóch z nich wyeliminowali, ale jeszcze dwóch prowadziło ogień w naszym kierunku z pokrytej winoroślami części wioski.
– Zarośla na prawo od rodzynkarni, sektor B2 na GRG [Gridded Reference Graphic – to podzielony na sektory plan wioski opracowany na bazie zdjęcia – krzyknąłem do G., który obsługiwał karabin maszynowy PK z niższego daszku.
G. zaczął walić w kępę krzaków. Gdy przestał, na chwilę zapadła cisza i jeden z talibów wyskoczył z zarośli i ukrył się w rodzynkarni. Ogień karabinu maszynowego prawdopodobnie wyeliminował drugiego z talibów lub przekonał do wycofania się. Ściany rodzynkarni zbudowane były z wysuszonej gliny zmieszanej ze słomą i często miały grubość nawet powyżej półtora metra u podstawy, a twardość skały. Amunicja broni strzeleckiej niestety, ale była zbyt słaba, aby przebić taką ścianę, a my nie zabraliśmy ze sobą bezodrzutowego granatnika 84 mm Carl Gustaf. Przeciwnik co chwilę posyłał serię w naszą stronę przez wąskie wysokie drzwi, a pociski, gwiżdżąc, przelatywały tuż nad moją głową.
– Wal w drzwi rodzynkarni! – krzyknąłem do G.
Kiedy G. pruł z PK w światło drzwi suszarni rodzynek ogniem obezwładniającym, ja ukląkłem na dachu i wycelowałem z granatnika podwieszanego 40 mm HK AG36 w wejście do rodzynkarni. Granat poszybował, opuszczając lufę granatnika z charakterystycznym odgłosem, i wpadł bezpośrednio do rodzynkarni przez otwór drzwiowy oraz eksplodował wewnątrz. Po strzale od razu zaległem płasko na dachu, ale zdążyłem jeszcze pomyśleć: „kurwa, zaślepka”. G. przestał strzelać. Cisza.
– Zajebiście! – krzyknął do mnie G.
– Zajebię jeszcze raz dla pewności!
Drugi granat odłamkowy również wpadł do środka, a wybuchając tak samo jak poprzedni, wydmuchał przez otwory wentylacyjne ogromną ilość kurzu i pyłu z wyschniętej gliny.
– Jak megapurchawa – podsumował G., po czym wspólnie zarechotaliśmy.
Granatnik 40 mm HK AG36 zaprojektowany był do karabinka HK G36, ale pasował również do noszenia go w położeniu podlufowym w naszych karabinkach HK 416. Granatnik ten miał zaślepkę zapobiegającą zabrudzeniu przewodu lufy. Przed strzelaniem należy zdjąć ten dekielek. Podczas którejś z wcześniejszych robót Krycha zapomniał zdjąć tę zaślepkę i ją sobie po prostu odstrzelił. Darliśmy z niego łacha z tego powodu.
– No kurwa, normalnie zapomniałem, że ona tam jest – bronił się.
– Ty tępa pało! Jak mogłeś zapomnieć?! – nabijałem się z niego.
– Ty sam lepiej, pało, uważaj, bo ja cię przypilnuję – ripostował.
Kilka dni po robocie w Nabarhu mijałem się z Krychą na strzelnicy.
– E, ty? Cho no tu! – zawołał za mną.
– Co?
– No cho no tu, powiedziałem.
– Ale co?
– Gówno! Gdzie masz zaślepkę, pało?
– Yyy…
– Ty tępa pało do lania, jak mogłeś zapomnieć?!
Powyższy fragment pochodzi z książki Krystiana „Wójo” Wójcika pt. StaraPaka No.3.
Fot. Krystian Wójcik, Adam Roik / PKW Afganistan