Snajperzy GROM, Bieszczady i…

Snajperzy z Jednostki Wojskowej GROM - 1992 rok.

Obaj GROM-owcy dotarli do obszaru C-154, obejmującego dość rozległe i gęsto zalesione wzgórze, w niektórych punktach dobrze usytuowane wobec granicy. Z zasady było tak, że im gorsza pogoda, tym większa szansa na pojawienie się przemytników. Tamtego dnia mróz okazał się mniej dokuczliwy, termometr wskazywał zaledwie trzy stopnie poniżej zera, co w nocy nie było aż tak nieprzyjemne. „Drętwy” szedł zdecydowanie, pewnie, choć może trochę za głośno, czym drażnił kroczącego trzy metry przed nim Marka, który jednak nie dawał poznać po sobie zniecierpliwienia. Co pewien czas, nawet się nie zatrzymując, pokazywał prawą ręką, żeby młody próbował iść ostrożniej, choć wiedział, że prawdopodobieństwo natknięcia się tutaj o tej porze na kogokolwiek jest nikłe. W zasadzie… 

„Drętwy” postanowił przyspieszyć, żeby trzymać się nieco bliżej partnera, ale tamten przystanął na chwilę i powstrzymał go ręką.

– Trzymaj odpowiednią odległość – powiedział najciszej, jak tylko potrafił, aby partner usłyszał. Miał chłodny, skupiony wyraz twarzy. Sprawiał wrażenie zanurzonego we własnych myślach, choć tak naprawdę starał się myśleć o niczym innym, jak tylko o zadaniu oraz zachowaniu ostrożności, by pozostali niezauważeni. Wyjął teraz zalaminowaną mapę i włączył niewielką latarkę. W lesie nastał już niemal całkowity mrok, niebo było zachmurzone, a tym samym bezgwiezdne i bezksiężycowe. Porucznik skierował latarkę na zaznaczony punkt, a że przez chwilę się nie odzywał, sprawiał wrażenie, jak gdyby coś analizował lub próbował podjąć decyzję.

– Daleko? – spytał wreszcie „Drętwy”.

Marek przymknął na chwilę oczy, jakby chciał odpocząć.

– Odpoczywamy?

– Nie mów nic przez chwilę. Próbuję coś usłyszeć – chłodno odparł Marek.

– Co? – wyszeptał, rozglądając się na wszystkie strony „Drętwy”.

– Nic się nie dzieje, uspokój się. Daj mi kilkadziesiąt sekund ciszy. – Porucznik zdawał się zniecierpliwiony

– Ok.

Wyglądało na to, że istotne nic się nie dzieje. Las oddychał w swoim zwyczajnym rytmie, a delikatny szum spokojnego wiatru tworzył raczej atmosferę senności niż zagrożenia. Wiatr, czy raczej wietrzyk, muskał gałęzie, które z czapami śniegu na igliwiu były nieco cięższe niż w innych porach roku. Nie było w tym nic niepokojącego.

(…)

Zbyt wiele śladów mogło przysporzyć sporo kłopotów. Straż Graniczna nie miała pojęcia, że GROM się tu znajduje i tak miało pozostać. Gdyby któryś z psów pograniczników złapał trop, zrobiłoby się nieciekawie, a nawet mogłoby dojść do wymiany ognia. Chłopcy mieli obserwować teren przygraniczny i czekać, aż trudniąca się przemytem azjatycka mafia wpadnie im w ręce. Takie było ich zadanie. Do miejscowych trzeba było podchodzić z bardzo ograniczonym zaufaniem, bo niemal na pewno brali udział w przemycie. Tereny nie należały do zamożnych, a ludzie chwytali się czegokolwiek, żeby zarobić, nawet polska Straż Graniczna mogła być skorumpowana. Istniały ku temu pewne przesłanki, cała sprawa była delikatna, więc akcja wymagała działania pod pełnym przykryciem taktycznym. Dlatego też Marek i „Drętwy” byli pozostawieni samym sobie i nie mogli liczyć na nikogo. Ich zmiana trwała znacznie krócej niż letnia, ale nie wpływało to na stopień trudności zadania.

(…)

Marek spał cicho. Był szczupły,cieszył się dobrym zdrowiem, więc włąściwie nie chrapał. Czasem tylko weschtchnął głębiej przez sen, co nie przeszkadzało „Drętwemu” nasłuchiwać i obserwować przez noktowizor granicę. Mimo sniegu była ona dość dobrze widoczna z miejsca, gdzie się usadowił, niecałe sto metrów od kryjówki, w której drzemał drugi snajper. Gdyby jednak ten miał głośny sen, to nawet z tej odległości, w nocnej ciszy, słychać by go było doskonale. Od pewnego czasu „Drętwego” zaczął intrygować inny dźwięk, coś jakby zawodzenie, a może płacz dziecka. Na razie dźwięk ten dochodził z oddali, ale z minuty na minutę stawał się coraz wyraźniejszy, czemu przysłuchiwał się z zainteresowaniem. Wiedział, że najbliższe zabudowania znajdowały się co najmniej dwa kilometry stąd. Skąd w lesie, w środku zimy, o pierwszej w nocy, płacz dziecka?

„Drętwy” rozważał przez chwilę, czy ma wrócić do Marka, czy powinien sam sprawdzić, co się dzieje. Płacz stawał się coraz wyraźniejszy, tak jakby malec szedł prosto w jego stronę. Wreszcie złożył nóżki karabinu snajperskiego, chwycił macmillana w prawą dłoń i ostrożnie ruszył w kierunku dźwięku. Dziecko nie mogło mieć więcej niż trzy latka, jeśli więc, dźwięk się zbliżał, to ktoś musiał je nieść. „Ludzie z przemytu? – pomyślał. – Na Boga, jak mogli zostawić matkę z dzieckiem?! Ale spokojnie, nie ma co od razu lecieć i zdradzać swojej pozycji. Ostrożnie, ale, cholera, nie walczymy tu przecież całym światem, tylko z jakimiś pieprzonymi przemytnikami”. „Drętwy” ruszył w dobrym, jak sądził, kierunku, pilnując własnych śladów, gdy nagle usłyszał coś, co sprawiło, że stanął jak wryty:

– Nie płacz. Jeszcze chwilka. Zaśpiewać ci?

Snajper nie miał wątpliwości, że powiedziała to kobieta. Młoda i przestraszona. „Co wy to robicie o tej porze?!” – żachnął się w myślach coraz bardziej zdenerwowany żołnierz. Na ośnieżonej połaci pomiędzy wysokimi drzewami zauważył w oddali jakby dwie ciemne, podłużne plamy. Szybko założył gogle z noktowizor i postanowił znacznie dokładniej przeskanować teren, każde drzewo, krzak, każdy fragment lasu. „Na razie w zasięgu wzroku – nic. Jak to możliwe? Głos kobiety i dziecka są tak wyraźne, że to niemożliwe, aby były dalej niż pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów!”.

Młody wstrzymał na chwilę oddech. Pomyślał, że może teraz schowały się za którymś z drzew. A może to przemytnicy? Tyle że to się, kurwa, nie trzyma kupy, bo kobieta gada po polsku! Przecież nie wyniosła z domu dzieciaka na mróz, żeby pomagać Azjatom przemycie. Wszystko to nie ma sensu!

Kiedy tak rozmyślał, nagle znowu nastała cisza. Nic. W tej samej jednak chwili za twoimi plecami wyczuł bardzo blisko stojącą postać, którą słuchając płaczu dziecka, karygodnie przegapił. Odwrócił się raptownie, gotowy do walki, i w tym momencie Marek chwycił go za rękę. Stał tuż za nim.

– Obu… Obudziłeś się? – Wydukał kompletnie zaskoczony drętwy.

– Co za kretyńskie pytanie – skrzywił się z lekkim zniecierpliwieniem Marek.

– Oczywiście wiedziałem, że idziesz – skłamał nieporadnie. – Ale usłyszałem płacz jakiegoś gówniarza i dlatego próbuje…

– …drzeć się na cały las, zdradzając swoją pozycję?

– Głośno szeptałem.

– Na jedno wychodzi w tej głuszy. Wracaj do ziemianki!

Młody stanął jak wryty.

– Jak to do ziemianki? Nie słyszałeś, co powiedziałem? Tu wyraźnie płakało jakieś dziecko, a kobieta próbowała je uspokoić. Zadanie zadaniem, ale oni bez pomocy to zamarzną!

– Ja się tym zajmę – zdecydował Marek.

– Jak?

– Znajdę ich im pomogę.

(…)

Drętwy ułożył się w ziemiance i starał się wszystko poukładać sobie jakoś w głowie, i wykombinować, skąd w tym dzikim, ogromnym lesie, tak oddalonym od domostw, znalazła się kobieta z dzieckiem. I na dodatek ukrywająca się przednim, jakby się czegoś bała. Nieco uspokajał go fakt, że Marek obiecał, że sam załatwi sprawę, argumentu znajomość terenu istotnie na niego podziałał. Nie dawało mu to jednak spokoju i nie mógł zasnąć, chociaż nigdy dotąd nie bał się ciemności, ani w lesie, ani w żadnej innej sytuacji. Być może jakiś pijany facet wygonił ją z domu albo postradała zmysły.

Pomyślał, że pewne jest to, że porucznik już jej szuka, a przecież kobiecina z dzieckiem nie powinna uciec zbyt daleko. Niezależnie od tego, co się stało, była na tyle blisko, że Marek nie mógłby jej przegapić. Trochę go wkurzało, że kazał mu wracać do „bazy”, ale z drugiej strony miał rację. Nie można zostawiać na dłużej niezabezpieczone ziemianki ze sprzętem. „Drętwy” powoli się uspokajał, chociaż dalej wytężał słuch. Prócz lekkiego wiatru niczego jednak nie było słychać, a już na pewno nie płaczu dziecka i głosu kobiety. Na wszelki wypadek raz jeszcze usiadł, by się rozejrzeć dookoła, i właśnie wtedy dosłownie w jednej sekundzie, poczuł, jak kark mu sztywnieje, palce wpijają się w śpiwór, a ciarki przebiegające po plecach paraliżując ciało. Jakby go ktoś poraził prądem. W zaschniętym gardle poczuł nagle ogromny, a do tego dziwny i trudny do określenia ból, tak jakby ktoś wbił mu w szyję setki igieł. Strach i przerażenie, których dotąd nie znał, sparaliżowały go do tego stopnia, że nie mógł ruszyć żadną częścią ciała – kobiecy głos, który słyszał kilkanaście minut wcześniej, tym razem szeptał prosto do ucha. Miał wrażenie, że wydobywał się z ust oddalonych nie dalej niż 5 centymetrów. Głos był melodyjny i śpiewny.

Uśnijże mi, uśnij albo mi urośnij,

Może mi się przydasz, w pole owce wygnasz,

Miałabym wygodę, nosiłabyś wodę.

Izbę byś zamiotła, warkoczyki byś splotła,

Mogłabyś się przydać, w pole owce wygnać… 

„Drętwy” nie był w stanie drgnać nawet powieką, gdy nagle usłyszał już nie płacz, lecz delikatny śpiew dziecka. Cichszy, jakby nieśmiały, wkradający się do umysłu z sekundy na sekundę głębiej:

A ja nie urosnę, obiec spaść nie będę,

Usiądę w kąciku i bawić się będę…

Dopiero po dłuższej chwili żołnierz usłyszał własny przeraźliwy, niepowstrzymany i trudny do opisania krzyk. Jakby nie kontrolował głosu, który właśnie wydobywał się z jego gardła. Nie spostrzegł nawet, kiedy Marek znalaz się przy nim, by zasłonić dłonią jego usta i stłumić wrzask.


Powyższe fragmenty pochodzą z książki Karola K. Soyki i Krzysztofa Kotowskiego pt. „Krew snajperów. Opowieść żołnierza GROM-u”.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *