W lesie wyciągnąłem z plecaka sutannę i przebrałem się – muszę przyznać, że wyglądałem bardzo wiarygodnie, nawet chłopaki żartowały, że nadaję się na księdza. Pełna gotowość bojowa, wszyscy na pozycjach. Spokojnie wyszedłem z lasu i jak gdyby nigdy nic udałem się w asyście jednego z komandosów na posesję. Cel nagle zniknął gdzieś na podwórku, straciliśmy go z oczu. Wiedziałem, że grupa szturmowa już jedzie i dosłownie za chwilę będzie pod bramą. „Co teraz? Jak mam go zlokalizować? Nie ma na nic czasu, chłopaki już jadą”, myślałem. Ponieważ brama była w remoncie, podszedłem prosto do drzwi wejściowych i zapukałem. Otworzyła mi młoda kobieta, najprawdopodobniej żona.
– Szczęść Boże, jestem nowym wikarym w parafii i chciałbym poznać mieszkańców – powiedziałem.
Nieświadoma niczego kobieta uśmiechnęła się bardzo przyjaźnie.
– Szczęść Boże, bardzo mi przyjemnie, nie widziałam księdza do tej pory, zapraszam do domu.
Nagle zza zakrętu wyjechały dwa samochody i podjechały spokojnie pod bramę posesji. Nasz cel dosłownie w tym momencie się pojawił i podszedł do bramy. Z samochodów wysypało się pięciu wysportowanych chłopaków i w mgnieniu oka unieruchomili mężczyznę. Zamknąłem drzwi i dołączyłem do nich. Wszystko działo się błyskawicznie. Mężczyzna był bardzo waleczny i stawiał zaciekły opór. Wyciągnąłem z kieszeni taśmę monterską i kilkoma sprawnymi ruchami zakleiłem mu usta, a jeden z chłopaków energicznie nałożył mu na głowę brezentowy worek. Kiedy wpychaliśmy go do auta, z domu wybiegła jego żona, robiąc mnóstwo hałasu, ale szybko odjechaliśmy. To musiał być dla niej prawdziwy szok. Zdawałem sobie sprawę, że zaraz zadzwoni po policję, jednak musieliśmy wykonać zadanie.
Dowódca w międzyczasie podał mi współrzędne punktu przekazania porwanego (około 10 kilometrów od domu porwanego). W samochodzie legendowaliśmy się jako rosyjska mafia. Widziałem, jak nasz bohater walczy, próbuje coś powiedzieć, a jednocześnie liczy zakręty, pochylając się w odpowiednią stronę na każdym z nich. Widać było, że jest bystry i mimo olbrzymiego stresu nie stracił głowy.
Po kilkunastu minutach kluczenia po bezdrożach zatrzymaliśmy się na leśnej drodze i wyprowadziliśmy z samochodu skutego mężczyznę z workiem na głowie.
– Biegi, molodiec – powiedziałem po rosyjsku.
Mężczyzna, z początku niechętnie, po chwili ruszył. Nie było to wcale takie proste – miał skute z tyłu ręce i zasłonięte oczy. Był naprawdę dzielny – sapiąc i dysząc, pokonywał kolejne metry, co jakiś czas potykając się i przewracając. W taki sposób pokonał około trzech kilometrów. W końcu na leśnej drodze przed nami zobaczyłem szefa kompanii. Przekazał mi informację od mojego dowódcy, żebym zatrzymał się i rozkuł porwanego. Powoli zdjąłem mu worek z głowy i delikatnie odsłoniłem mu oczy. Spocony, brudny, zdyszany, niewiarygodnie zły, spojrzał na mnie groźnym wzrokiem.
– Jeśli będziesz spokojny, to cię rozkuję – powiedziałem tym razem po polsku.
Mężczyzna kiwnął głową. Kiedy chłopaki zdjęli mu plastikowe kajdanki, zaczął nam grozić. Na szczęście zza zakrętu wyszedł nasz dowódca z uśmiechem na twarzy i skrzynką zimnego piwa.
Nigdy nie dowiedziałem się, jak skończyła się ta historia, nie wiem również, co sprawiło, że nasz dowódca dał nam takie zadanie – wiem tylko, że żołnierze wojsk specjalnych są potężnym narzędziem do wykonania każdego rodzaju operacji, żaś dzielny bohater naszej historii przeszedł zupełnie nieświadomie jako jeden z pierwszych w tamtym czasie szkolenie SERE (Survival, Evasion, Resistance, Escape), czyli przetrwania w niewoli.
Powyższy fragment pochodzi z książki Krzysztofa „Puwala” Puwalskiego pt. “Operator 594”.