„Przyszedł październik 2004. Porwano Polkę od lat mieszkającą w Iraku – Teresę Borcz. Porywacze przesłali do telewizji Al-Jazira nagranie, na którym na tle pani Borcz wygłosili swe żądania. Dowódcą GROM-owej zmiany był wówczas Robson. Harnaś z Wody pełnił rolę jego zastępcy. W kilka dni po porwaniu Robson wezwał nas do siebie – Hubala, Harnasia i mnie. Weszliśmy, a ten prosto z mostu pyta, czy w trzech pojedziemy i uwolnimy porwaną. Przekazał nam informacje, które były dostępne, uprzedził, czym będziemy dysponować. Wytłumaczył również dobór naszej trójki. Dobrał nas pod kątem doświadczenia i umiejętności – ja „załapałem” się do składu jako paramedyk.
To nie miała być standardowa operacja.
To nie miała być standardowa operacja. Przyszło ustne zalecenie z kraju(tak przypuszczam), abyśmy o operacji oficjalnie, i w razie możliwości nieoficjalnie też, nie mówili Amerykanom. Czyli nie mamy wsparcia, nie ma śmigłowców, medevacu i całej zwyczajowej reszty. Jak coś pójdzie nie tak, to Robson za to beknie – to było jasne jak słońce. Skąd my to znamy? Popatrzeliśmy na siebie i wzruszyliśmy ramionami – w końcu do tego nas szkolą. Pewnie, że jedziemy.
Aby utrzymać akcję w tajemnicy, trzeba było nas odizolować od reszty, zwłaszcza od SEALs. Wykorzystaliśmy fakt, że w tamtym okresie ambasada Polski mieściła się zarówno poza Zieloną Stref, jak i poza obszarem naszego campu. Czyli oficjalnie Robson wysłał nas do ambasady. Jej ochroną zajmowali się koledzy z BOR-u. W większości znaliśmy ich (wiedzieli, gdzie co kupić i w ambasadzie robili świetną polską jajecznicę). Potykaliśmy się o siebie w różnych miejscach Bagdadu i zawsze udawało się nam zamienić parę słów. Kilku z nich miało wziąć udział w akcji.
W ambasadzie zaczęliśmy planowanie. Brakowało nam całej masy informacji. Nie wiedzieliśmy przede wszystkim gdzie i kiedy. Jak tylko pojawiła się nowa informacja, od razu dostosowywaliśmy do niej nasz plan. Parę rzeczy było stałych – więcej nas nie będzie, mamy do dyspozycji samochody pancerne. W 2004 te samochody były już mocno przestarzałe technologicznie. Jeden z nich to nawet najprawdziwszy samochód prezydenta Wałęsy. Fajnie, ale niekoniecznie dla nas w tej akcji. Podobnie jak opancerzony autobus, o którym Wam już opowiadałem (jechałem nim z pielęgniarką), tak i one nie umożliwiały prowadzenia ostrzału ze środka samochodu. Duży minus, gdy ktoś cię atakuje. Gdybyśmy zostali zmuszeni do zatrzymania, to aby odpowiedzieć ogniem, musielibyśmy wyjść z samochodów. Czyli zrezygnować z osłony. Ale co zrobić – jedynce co wymyśliliśmy to posadzić kolegę na pace, gdzie przez trochę uchylone tyle okno mógłby w razie czego wygarnąć z PK.
Zmiany, zmiany, zmiany
Trwały negocjacje z porywaczami. Ci co chwilę zmieniali miejsce przekazania pani Teresy, co z kolei zmuszało nas do przygotowywania nowych planów. Po kilku takich zmianach plan akcji zaczął przypominać scenariusz odcinka przygód Jamesa Bonda. Mieliśmy zaczaić się w umówionym miejscu i w chwili pojawienia się porywaczy z zakładniczką rozwiązać sprawę siłowo. Robiło się co raz ciekawiej. W pewnym momencie negocjacje zaczęły być prowadzone za pośrednictwem ambasady Francji. Interesujące, czyż nie?
Kolejny plan zakładał, że pojedziemy w nieciekawe miejsce w Bagdadzie (bardzo uczęszczane), tam przekażemy okup i jeśli porywacze będą już zadowoleni, to zrobimy z nimi porządek. Ta opcja wydawała się realna. Długo przetrwała. Ale w ostatniej chwili porywacze zmienili miejsce przekazania zakładniczki – na ambasadę Francji. Aha – nie mówiłem Wam tego. My nie prowadziliśmy negocjacji. Do nas jedynie docierały wyniki ustaleń.
W wyznaczonym terminie do polskiej ambasady zgłosił się Irakijczyk – bardzo porządnie i elegancko ubrany, który stanowił gwarancję, że wymiana zostanie dokonana. Przez chwilę z nim porozmawialiśmy. Opowiadał, jak to kiedyś w spokojnych czasach sprowadzał z Polski i Czech kryształy do Iraku. I jak dobrze mu się wtedy żyło.
Dobra – jedziemy. Pojechaliśmy w dwa wozy – terenowe toyoty – do ambasady francuskiej. To, że wymiana miała być dokonana na bezpiecznym, bądź co bądź, gruncie (w końcu to była ambasada Francji), nie było powodem, by tracić czujność. Musieliśmy przecież do ambasady dojechać, a później dotrzeć do Zielonej Strefy, do naszego campu i na lotnisko. Wymiana w ambasadzie poszła gładko. Zajęło to gdzieś dwie godziny.
Jak w filmie sensacyjnym
Toyoty prowadzili koledzy z BOR-u – świetni kierowcy. Wyjechaliśmy poza teren ambasady i tam od razu zauważyliśmy stojącego obok drogi Irakijczyka, który na nasz widok podniósł telefon komórkowy do ucha i powiedział do niego kilka słów. Wkrótce za naszymi wozami pojawił się samochód osobowy i zaczął się nas trzymać. Potem dołączył drugi. Przekazałem przez radio (byłem w ostatnim wozie), że mamy ogon.
Chłopaki z BOR-u zaczęli jazdę operacyjną. Tak – coś jak w sensacyjnych filmach, tyle że my to robiliśmy naprawdę. Jazda chodnikami i trawnikami, zawracanie lub skręcanie na ręcznym – wszystko by zgubić ogon. I to wozami ważącymi po kilka ton. Po drodze widzieliśmy kolejnych rozstawionych ludzi przekazujących sobie znaki i informacje. Obserwowaliśmy sektory boczne. W każdej chwili spodziewaliśmy się zasadzki. Dzięki umiejętnościom kolegów z BOR-u, którzy tymi ciężkimi wozami wyczyniali cuda, jadąc po Bagdadzie, udało się nam zgubić ogon.
Przez chwilę jeszcze kluczyliśmy, sprawdzając, czy znów nas ktoś nie śledzi. Było dobrze – pojechaliśmy wyznaczoną trasą do Zielonej Strefy. Jeden etap za nami. W Zielonej Strefie czekał na nas Robson z ekipą. Jemu też pierwszy kamień spadł z serca. Domyślacie się, jaki duży – chłop ryzykował niesamowicie, wysyłając nas po panią Borcz.”
Powyższy fragment pochodzi z książki „Trzynaście moich lat w JW GROM” autorstwa Andrzeja K. Kisiela i Marcina Raka wydanej 13 września 2012 roku. Jeśli jeszcze jej nie macie a chcielibyście stać się posiadaczami książki lub audiobooka to koniecznie napiszcie maila do jednego z Autorów – marcin.rak@trzynascie.com
Śródtytuły naszego autorstwa.