„Fuckin’ Irene” – rocznica „bitwy o Mogadisz”

Black Hawk Down

„Popołudnie, 3 października 1993 roku. Grupa desantowa Eversmanna, Chalk Four, należała do formacji rangersów, która razem z operatorami Delta Force miała wkrótce złożyć niespodziewaną wizytę na zebraniu przywódców klanu Habr Gidr w sercu somalijskiego miasta, Mogadiszu”.

Dziś kolejna rocznica operacji „Irene”, która została opisana w książce Marka Bowdena „Black Hawk Down” (polski tytuł „Helikopter w ogniu”), na podstawie której później powstał klasyk filmów wojennych o tym samym tytule. Operacja zakończyła się zestrzeleniem dwóch śmigłowców i śmiercią 18 amerykańskich żołnierzy, w tym dwóch bohaterskich operatorów Delta Force – Gary’ego Gordona i Randy’ego Shugharta.

Jeśli ktoś go nie widział filmu to gorąco zachęcamy do nadrobienia zaległości. Choć może lepiej zacząć od książki.

A oto coś na zachętę.

„Helikopter w ogniu” to książka niezwykła. Powinien przeczytać ją każdy, kogo interesuje otaczający świat, który jest tak zbudowany, że gdy kończy się jeden konflikt zbrojny, zaraz zaczyna się kolejny albo kilka toczy się równolegle. Są to małe wojny o ograniczonym zasięgu, na które cywilizowane kraje wysyłają swoich najwybitniejszych wojowników, żeby w ich imieniu zabijali złych i ratowali dobrych.

Pierwszego uczestnika operacji „Irene” spotkałem w listopadzie 1994 r. w Port-au-Prince w Republice Haiti, gdzie dowodziłem kontyngentem GROM-u w związku z amerykańską interwencją wojskową. Porównał on Haiti, zwane przez amerykańskich żołnierzy „Piekielna Dziurą”, do Somalii. Tu i tam były kilkusetosobowe bandy i totalny chaos, powiedział. Miał rację! Przekonałem się o tym, gdy po pierwszym miesiącu operacji ośmiu żołnierzy US Army popełniło samobójstwo. Gdy amerykański tygodnik „Newsweek” przedstawił to na pierwszej stronie, Rzecznik Praw Obywatelskich świętej pamięci prof. Tadeusz Zieliński zaniepokoił się sytuacją żołnierzy GROM-u. Podziękowałem mu za troskę i wyjaśniłem, że czujemy się znakomicie, ponieważ jest duża różnica pomiędzy operatorami jednostek specjalnych, a żołnierzami nawet elitarnych oddziałów wojskowych. „Helikopter w ogniu” – jak żadna inna książka – przedstawia kolosalne różnice w wyszkoleniu i psychice operatorów Delty i innych żołnierzy biorących udział w operacji „Irene”.

Ppłk Gary’ego Harrella dowodzącego komandosami Delty w operacji „Irene” poznałem jesienią 1995 roku w stołówce tej ściśle tajnej jednostki. Ówczesny dowódca Delty płk Bernard McCabe przedstawił mi go, mówiąc, że niedawno wrócił do pełni formy po zaleczeniu rany od kuli, która dosięgła go w Somalii w czasie operacji „Irene”. Od razu polubiłem tego potężnie zbudowanego wojownika o uścisku dłoni niedźwiedzia. Ponownie ścisnąłem jego dłoń w 1998 r. kiedy płk Harrel był już dowódcą Delty. Przeprowadziliśmy razem bardzo ważną operację, o której do dziś wie tylko kilka osób. Brał w niej również udział Eric Olson, jako komandor US NAVE SEAL obecny admirał i głównodowodzący Sił Operacji Specjalnych USA. Czterech komandosów GROM-u otrzymało za tę operację Krzyże Zasługi za Dzielność od Prezydenta RP. Sam zostałem honorowym komandosem US NAVE SEAL, a od Gary’ego otrzymałem piękny nóż bojowy i jego przyjaźni! Jako generał dowodzący operacjami specjalnymi w Dowództwie Centralnym Gary Harrell zawsze wspierał komandosów GROM-u, odwiedzając ich w Iraku i Afganistanu. Ta wspaniała książka, jak mało która, pokazuje żołnierską przyjaźń, która najlepiej sprawdza się na polu walki.

Powinni ją koniecznie przeczytać politycy, którzy – siedząc bezpiecznie w wygodnych fotelach – wysyłają żołnierzy do śmiertelnej walki, nie dając im często należnego wsparcia. Bohaterscy wojownicy w Somalii zginęli przede wszystkim dlatego, że prezydent USA Bill Clinton odmówił im odpowiedniego wsparcia lotniczego. Wystarczył jeden C 130 Gunship, który – stawiając ścianę ognia na ziemi – odciąłby dostęp bandytów od zestrzelonych śmigłowców. Nie musieliby pewnie zginąć bohaterscy snajperzy Delty, sierżanci Gary Gordon i Randy Shughart, odznaczeni pośmiertnie najwyższym amerykańskim oznaczeniem Medalem Honoru. Tak jak nie musiałby zginąć bohaterski kapitan Daniel Ambroziński, gdyby na pomoc jak ostrzeliwanemu przez talibów patrolowi przyleciał uzbrojony śmigłowiec MI-17. Helikopter przybył nieuzbrojony, bo minister obrony narodowej nie chciał słuchać próśb dowódcy Wojsk Lądowych.

I tak jak Mogadiszu bandyci watażki Aidida, tak w Afganistanie talibowie przez 6 godzin bezkarnie ostrzeliwali patrol śp. kapitana Daniela Ambrozińskiego. Trzeba o tym przypominać politykom, którzy niezależnie od tragedii mają niezmiennie dobre samopoczucie. Dlaczego? Chyba dlatego, że przeważnie w przeciwieństwie do nas narażających życie dla ojczyzny żołnierzy, brak im odwagi i honoru.

Operacje somalijską i afgańską łączy jeszcze jedna klamra. Amerykańskie śmigłowce w Mogadiszu zestrzelili bojownicy Al-Kaidy, którzy szkolili bandytów Aidida. Części wyposażenia śmigłowców black hawk zniszczony w czasie operacji „Irene” amerykańscy komandosi Delty znaleźli w pieczarach Tora Bora i być może – choć tego nie wiemy – po 13 latach zabili lub pojmali tych, którzy je zestrzelili”.

 

Powyższy tekst jest przedmową płka Sławomira Petelickiego – twórcy i pierwszego dowódcy Jednostki Wojskowej GROM do książki „Helikopter w ogniu” napisanej przez Marka Bowdena.

<script type=”text/javascript” src=”https://buybox.click/js/bb-widget.min.js” async=””></script>
<div class=”bb-widget” id=”buybox-9oou” data-bb-id=”10059″ data-bb-oid=”39136495″ ></div>

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *